Święta ze słowami i miłością

Dobrze, jeśli każde święta, jeśli każdy w ogóle czas wolny lub w jakiś sposób w kalendarzu wyróżniony możemy wypełnić czymś, co pozostanie w nas na dłużej. Emocjami, które zawsze będą kojarzyć nam się z tymi dniami. W tym roku urządziłem sobie ucztę - choć nie spodziewałem się, że będą to przeżycia tego rzędu. Przeczytałem Spóźnionych kochanków Williama Whartona, albo może raczej mistrza Williama. Zdecydowanie przepadłem przy tej powieści i cieszę się, że to właśnie ją wybrałem sobie na ten okres. 

Wybaczcie mi, muszę się pozachwycać ;) Co, moim zdaniem, stanowi o sile tej książki?


Żywe postaci


Tym, którzy nie czytali, nie zdradzę fabuły. Powiem tylko tyle, że w głównej mierze opowieść opiera się na dwojgu bohaterów - i w czasie powieści, czasie realnym, widzimy tylko ich. Gdzieś w tle przewijają się jeszcze inne postaci - wspomnienia. Jacques i Mirabelle, bo takimi imionami posługują się w swojej znajomości, to bohaterowie nie z papieru i atramentu, ale z krwi i kości. Z duszy. Z wyrwanymi duszami i sercami pragnącymi tego, co wydaje się nieosiągalne z racji na ich doświadczenia - miłości.

On, kloszard na ulicach Paryża, który kiedyś żył w zupełnie inny sposób, dobijający do półwiecza; ona - niewidoma kobieta po siedemdziesiątce. Wharton tworzy w tej powieści coś, co mogłoby w życiu wydarzyć się, choć przez większość społeczeństwa byłoby potępione, tak sądzę, gdyby wydarzyło się na naszym podwórku. Ale właśnie dzięki tej prawdziwości i emocjonalności romansu tytułowych spóźnionych kochanków powieść staje się jak życie. Obie postacie siedzą mi w głowie i wierzę w to, co przeczytałem. Kocham mieć taką wiarę. Że to nie książka, to prawda. Wzruszać się i zachwycać. 

Jeden główny temat poprowadzony od początku do końca

Czasem wątków jest za dużo, bo jak powieść to musi być od razu wiel(k)owątkowa. Gówno prawda. Sprawna konstrukcja pozwala na napisanie utworu, który od A do Z, od pierwszej litery do ostatniej kropki będzie skoncentrowany na jednym, ale jakże ważnym, temacie. I tak jest właśnie u Whartona. Nie ma przydługiego wstępu. Od razu przejście do meritum. Mężczyzna idzie ze swoimi sztalugami malować na placu Saint Garmain i wpada na niego niewidoma staruszka... Od tego czasu nie będzie dodatkowych żyłek pociągniętych od głównej linii. I bardzo dobrze.

Emocje


Towarzyszyły mi praktycznie od początku do końca. Spóźnieni kochankowie to powieść, przy której nie sposób się nudzić, chociaż niewiele w niej akcji. Ale od takich utworów nie wymaga się zawrotów głowy. Raczej szybszego bicia serca. I lęku. Z powodu silnej dawki wzruszeń i zachwytów ta książka zostanie we mnie na lata. O ile nie na zawsze. We właściwych miejscach ozdobiona jest szczegółami, które zdecydowanie zwracają uwagę i czynią z niej pozycję wyjątkową. Butelka likieru gruszkowego z gruszką zamkniętą wewnątrz... Chyba najpiękniejszy symbol utworu. Innych zdradzać Wam nie będę, ale jest ich trochę i wszystkie idealnie do siebie pasują.


Język, oczywiście.


Wielką przyjemnością jest czytać książkę z interesującą fabułą, ale jeszcze większą przyjemnością jest zgłębiać coś, co ma niezaprzeczalną wartość językową. Pieści oczy i uszy. Napisane jest aksamitnym, ale prawdziwym językiem.
Na koniec bonus... Ich Troje, zespół z czasów, gdy byłem nastolatkiem, tak samo krytykowany jak i doceniany, nagrał kiedyś piosenkę na kanwie powieści Whartona. Wtedy nie wiedziałem, skąd inspiracja. Ostatnio wróciłem do tej kompozycji i gratuluję dobrze wykonanej pracy. Proponuję posłuchać piosenki po przeczytaniu powieści. Fantastycznie skorelowana z pierwotnym tekstem, a jednak dodaje jakąś wartość. Teraz mnie wzrusza, bo lepiej go rozumiem. 

Zachęcam do skosztowania smaku gruszki na stronach powieści Whartona jeszcze przed końcem roku.

Bo nikt nie jest nigdy tak ślepy, żeby kiedyś nie przejrzeć na oczy...




Komentarze

Prześlij komentarz